Szefowa zatrudniła od dzisiaj nową dziewczynę, o czym powiedziała mi wczoraj przed pójściem do domu.
W sumie fajnie mieć do kogo gębę otworzyć i kogo posłać po lód, tylko fakt, że nie powiedziała wcześniej budzi taki maleńki znak zapytania:
?
Prawda? I sama nie wiem, co o tym myśleć. Próbowałam ją wczoraj zapytać, kto to jest: magistrantka, doktorantka czy pracownik, ale zaczęła się plątać w zeznaniach, więc nie naciskałam, tylko zapytałam dziś samą zainteresowaną. Marta jest zatrudniona na umowę o dzieło, której jeszcze nie podpisała nawet. Robiła pracę magisterską u prof. K., broniła się niedawno, a wcześniej jeszcze pracowała u niego wolontariacko. Wnosi w posagu jego próbki DNA od biorców nerek, to już wiem od wczorajszej szefowej, z czego może będzie wspólna publikacja.
Sama Marta wydaje się być OK i na pewno się dogadamy po bliższym poznaniu. Oficjalna wersja głosi, że ją zagonimy do roboty, a same spokojnie siądziemy do grantów i publikacji, potem wreszcie do HPLC. Praktyka pokazała, że dziś byłam nią tak zajęta, iż nie zdążyłam zjeść śniadania, a wychodząc do domu wylałam nietkniętą kawę. Właśnie, kawę, idę sobie kawy zrobić.
Poza tym KTOŚ pił z mojego kubeczka, KTOŚ używał moich pipet, KTOŚ pisał w moim zeszycie. To takie dziwne uczucie, którego nie sądziłam, że kiedykolwiek w tej pracy doświadczę. :] I już pierwszego dnia mi niechcący podarła bibułę pod laminarem.