CURRENT MOON
RSS
niedziela, 21 lutego 2010
Ela ma kota
Pewna pani przyniosła do weterynarza na operację roczną kotkę, maine coona, a potem po nią nie wróciła. Zapytana przez telefon wyjaśniła, że kota już nie chce, bo kupiła sobie psa. Weterynarz znalazł chętnych w Krakowie, ale tam kot się nie spodobał i wrócił, więc oddał go swojemu tacie, panu prof., znajomemu Eli z labu. Kotka przez jakiś czas mieszkała w laboratorium, w pomieszczeniu na autoklawy, ale nie mogła tam zostać na zawsze, bo panowie techniczni musieli ją karmić i czyścić kuwetę. Prof. postanowił ją sprzedać za 300 zł, ale z braku chętnych obniżył cenę na 100. Kiedy Ela wykazała zainteresowanie kupnem kotki, wytargował 150. I tak kicia trafiła do Eli. :) Podobno jest grzeczna i spokojna, tylko trochę nerwowa. Kiedy ktoś się ubiera i wychodzi z domu, ona biegnie się schować.
Kurde, zapomniałam spytać o imię. :]

Morał? Może tylko taki, że coraz bardziej mnie przeraża przedmiotowy stosunek niektórych ludzi do zwierząt. 
A tutaj inna historia, która przyprawia o dreszcze: http://szczury.org/viewtopic.php?f=2&t=25036
16:22, nita_callahan
Link Komentarze (4) »
środa, 10 lutego 2010
Grrrrówno
Notkę niniejszą piszę w imieniu babci, która do niczego już dzisiaj nie jest zdolna.

Wróciłam z zakupami, umyłam włosy, a ciągle jeszcze nie jestem zmęczona. Mierzę ciśnienie i jest piękne. Ledwie minęło południe, co robić z tak wspaniale rozpoczętym dniem? 
W kuchni wszystko gotowe na jutrzejszy Tłusty Czwartek, bo Asia ma zamiar po powrocie z pracy smażyć pączki, biedne dziecko, mam nadzieję, że nie zmarzła rano, na pewno wróci zmęczona. A może zrobię te pączki, co z tego, że od trzech lat wychodzą mi spalone kule i miało być nigdy więcej. Tym razem naprawdę się postaram, w końcu mam dwie przedwojenne książki pełne przepisów.
Zaglądam do książek żeby wybrać przepis, dwanaście żółtek, ten mi się podoba. Ucieram żółtka, robię ciasto, ścieram do niego skórkę cytrynową, wciskam cytrynę, wlewam resztę spirytusu. Wygląda wspaniale. Oczami wyobraźni widzę, jak sobie wieczorem usiądziemy przy stole, przy kawie i pączkach będziemy opowiadać co się komu zdarzyło. Zmywam, co zdążyłam pobrudzić, zapalam piekarnik, żeby w kuchni było ciepło, a ciasto przepięknie rośnie. Wyciągam ze schowanka konfiturę z róży, szklanką wykrawam kółeczka, jak w przepisie. Nigdy mi się nie chciało tak bawić, ale jakoś dzisiaj na wszystko mam ochotę. Trzeba się postarać od czasu do czasu. To będzie piękna niespodzianka.
Przyglądam się pierwszym sklejonym pączkom. Coś nie tak, rozklejają się, cholera. Poprawiam. 
Tłuszcz gorący, pączki pięknie wyrośnięte, z uśmiechcem wrzucam pierwszą porcję do garnka. A pączki, zamiast rosnąć i się rumienić, rozłażą się na dwa cienkie placki i zaczynają się palić. Niech to diabli. Wyciągam nieudane pączki, wyglądają jak dziurawe kapcie, ale następne na pewno wyjdą lepiej. W pośpiechu posypuję je cukrem pudrem i wrzucam następne. One robią to samo. Następne też. Wszędzie nagle robi się pełno mąki i cukru pudru, a w zlewie rośnie góra brudnych naczyń. I tak całe popołudnie zużyłam na bezskuteczne smażenie pączków, ani obiadu nie ugotowałam, ani nie mogę się na chwilę położyć, ani tych pączków nie mam. Jedno wielkie gówno. Pochylam się nad garnkiem.
- Ty cholero przeklęta!!! - krzyczę ze łzami, wygrażając czarnym pączkom pięścią.
Dzwonię do Asi, żeby jej się wytłumaczyć i powiedzieć, że od tej pory albo nigdy więcej albo tylko po swojemu. Przecież tak się starałam, tak chciałam dobrze, miałam przed sobą przepis... Nigdy sobie tego nie daruję.
Zostało jeszcze dziesięć tych wstrętnych pączków, pal licho, usmażę resztę, teraz już wszystko jedno. Wrzucam do garnka pierwsze pięć. Nagle smalec zaczyna się pienić, robi się go dużo, wypływa z garnka na kuchenkę, a potem po kuchence spływa na podłogę. 
Wyłączam gaz, macham ręką i idę się położyć. Mam dość, jestem starą, beznadziejną idiotką, zmarnowałam cały dzień, nie mówiąc już o tych wszystkich zepsutych pączkach, ale teraz na nic już nie mam siły. Chciałam Asi zrobić niespodziankę no i zrobiłam, cała ta kuchnia zostaje na jej barkach, obawiam się, że ja już w niczym jej nie dam rady pomóc. Do niczego jestem. A tak się starałam. Zaraz wróci, dzwonię jeszcze i uprzedzam, żeby zanim zajrzy do kuchni przyszła ze mną porozmawiać. Do dupy z tym życiem.

Od siebie wam powiem, że te nasze pączki czuć na schodach, przynajmniej sąsiedzi mi zazdroszczą. :]
20:01, nita_callahan
Link Komentarze (3) »
sobota, 06 lutego 2010
Epopeja internetowa - odcinek 4
Daremne próby podłączenia routera wczoraj i dziś natchnęły mnie do kontynuowania opowieści. :)

Po kilku dniach oczekiwania straciłam nadzieję, że Netia sama zadzwoni i wyjaśni dlaczego nie mogą mi założyć internetu. Zebrałam się więc w sobie i zadzwoniłam na infolinię aby poinformować, że numer telefonu jest już mój.
Pierwsza była pani. Po wysłuchaniu postanowiła, że lepiej będzie mnie przełączyć do innego działu. Drugi był facet. Po wysłuchaniu mnie i sprawdzeniu, że faktycznie tepsa odrzuciła wniosek z powodu niezgodności danych abonenta, odrzekł, iż powinnam rzecz załatwić z panią, która podpisywała ze mną umowę. Dziwne mi się to wydało, ale zgodziłam się.
- Tylko jak się z nią skontaktować - zapytałam - skoro dzwoniła do mnie tylko raz przed podpisaniem umowy, wieczorem, z komórki, być może prywatnej?
- Nie nie, na pewno z służbowej. Ona to załatwi.
Trzy kolejne dni dzwoniłam na komórkę tamtej pani, ale nie odebrała. Ponieważ z dwojga złego wolę dodzwaniać się na infolinie niż na nieznane komórki, czwartego dnia ponownie zadzwoniłam do Netii. Pani (trzecia) odbierająca telefon po wysłuchaniu przełączyła mnie do koleżanki. Czwarta pani sprawdziła to samo co tamten pan przed czterema dniami i zapytała dwa razy czy na pewno już przepisałam numer na siebie.
- W porządku - odezwała się w końcu - drukuję właśnie dla pani nową umowę.
- Aaaale po co nową?
- Tak trzeba. Takie procedury. Przepraszam.
Cóż było począć, uległam. Rozpoczęło się ponowne oczekiwanie na kuriera.
Minął tydzień. Siódmego dnia wróciłam z pracy i od progu babcia poinformowała mnie, że ktoś do mnie dzwonił w sprawie telefonu, ale nie zapamiętała skąd, i że ten ktoś zadzwoni ponownie wieczorem.
Zaczęłam dedukować. Ludzie z Netii jak dotąd nie kontaktowali się ze mną przez telefon stacjonarny, nawet nieuchwytna pani od umowy dzwoniła na komórkę. A któż jeszcze mógłby dzwonić w sprawie telefonu? Tylko pracownica tepsy z ulicy Bema. Nie zna mojego numeru komórki przecież. Po co by dzwoniła? Cóż, w końcu "niech pani sobie poprawi pesel" mogło wcale nie oznaczać "niech pani skreśli na swojej umowie" tylko "niech pani przyjdzie jeszcze raz to poprawimy". :PPPP Co oznacza, że przeniesienie numeru, o którym przekonuję Netię z takim trudem, jeszcze nie zostało dokonane. I ona TERAZ mi o tym mówi, aaaargh! Klnąc na panią z tepsy i na własną głupotę musiałam czekać, aż ona znowu zadzwoni. Do wieczora zdążyłam dostać spazmów i po wielokroć życzyć jej bolesnej śmierci.
Wieczorem musiałam wszystkie te obelgi odszczekać, a otoczenie przeprosić za moje wybuchy szału. Zadzwoniła pani z Netii.
- Więc pani przeniosła numer telefonu na siebie?
- Tak.
- Na pewno?
- Na pewno.
- I teraz na pewno pani jest abonentką?
- TAK.
- Dobrze, więc zaraz wydrukuję dla pani nową umowę do podpisania.
- Argh?
- Proszę się nie denerwować, przyjdzie pocztą, z kopertą zwrotną, najdalej za dwa dni.
Dwa tygodnie przed Bożym Narodzeniem, już to widzę. 
Jakież były moje zdziwienie i radość, gdy dwa dni później znalazłam w skrzynce kopertę z umową. Jakaż była moja wściekłość, gdy się okazało, że do umowy dołączono kartkę o treści:

(...) na dowód, że powyższe dane są poprawne prosimy o dołączenie do niniejszej umowy kserokopii najnowszej faktury za świadczenie usług telekomunikacyjnych wystawionej przez TP SA"

Jest połowa grudnia. Pierwszy rachunek za telefon dostanę pod koniec stycznia.
Mogłabym oczywiście to pismo olać i wysłać samą umowę, ale nie mam gwarancji, że takiej umowy nie odrzucą i to nie każe mi załatwiać wszystkiego jeszcze raz, a mnie, niezależnie od reszty, zależy na czasie. Mogę też zamiast rachunku wysłać po prostu ksero umowy z tepsą, ale takiej pokreślonej długopisem przecież nie wyślę, bo mogą ją odrzucić jak wyżej. Pozostaje ugiąć się przed szantażem i udać na Bema po duplikat. Przy okazji postaram się być urocza dla tamtej pani, żeby jej choć trochę wynagrodzić tamte niesłuszne podejrzenia.
I to by było na tyle na razie. Pani przyjęła mnie jak dawno nie widzianą przyjaciółkę, przeprosiła: 
-Ja zawsze myliłam cyferki, i w szkole i na studiach i teraz :))))
wydrukowała duplikat, przeprosiła, zrobiła ksero na miejscu, przeprosiła i życzyłyśmy sobie wesołych świąt. Zaraz po powrocie wysłałam umowę, a w wigilię dostałam maila:

Usługa dostępu do Internetu z zamówienia (...) na Internet jest gotowa do aktywacji.

19:59, nita_callahan
Link Komentarze (2) »